POLECAM!
piątek, 26 kwietnia 2013
Nowa wersja "Single Ladies" Beyonce
Natrafiłam przypadkiem na nową wersję teledysku do utworu Beyonce - "Single Ladies". Nie będę nic więcej wyjaśniać. Wystarczy, że obejrzycie i wszystko stanie się jasne:).
POLECAM!
POLECAM!
piątek, 19 kwietnia 2013
Sorry Boys - lekarstwo na nasze kompleksy.
Od lat słyszę, że Polska muzyka jest do bani, że nie ma godnego
reprezentanta itd., itp.. I rzeczywiście – ktoś kto wsłuchuje się w popularne
programy radiowe może mieć wrażenie, że na polskim rynku muzycznym nic się nie
dzieję. W kółko jesteśmy karmieni tą samą papką, która oprócz tego, że jest,
nie powoduje żadnych odczuć, oprócz jednego – odruchu wymiotnego. A jednak nie
jest tak źle, jak mogłoby się wydawać, bo może Was to zaskoczy, ale w Polsce naprawdę
istnieją zespoły, których warto słuchać i których słuchanie sprawia człowiekowi
przyjemność. Jednym z tych zespołów jest… Sorry Boys!
Sorry Boys powstał w 2006 roku. W 2010 roku wydali pierwszą płytę: „Hard
Working Classes”. Ich muzyka łączy
alternatywny rock z shoegaze (bardzo emocjonalny charakter, na pierwszy plan
wychodzi gitara). Wielkim atutem zespołu jest z całą pewnością jego frontmenka –
Izabela Komoszyńska, która oprócz tego, że jest posiadaczką niesamowitego
wokalu (niektórzy próbują ją porównywać z Florence Welch z zespołu Florence and
the Machine) pisze teksty, komponuje i zadziwia umiejętnością gry na
instrumentach klawiszowych, perkusyjnych i harmonijce ustnej- po prostu
człowiek orkiestraJ.
Ich nowy album, który promuje doskonały singiel: "The Sun". ukaże się jesienią tego roku.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam
Sorry Boys poczułam się jakbym została uderzona obuchem w łeb (w pozytywnym
znaczeniu). Ich muzyka jest tak na miejscu, jest tak dobra, tak emocjonalna, że
naprawdę nic więcej nie potrzeba do szczęścia. Głos artystki w połączeniu z
gitarami wprowadzają we wręcz hipnotyczny, ekstatyczny stan, z którego trudno
jest się wyrwać. Po prostu - coś pięknego.
Podsumowując: Dla wymagających słuchaczy, którzy z całą
pewnością przestaną mieć kompleksy z powodu naszej, narodowej muzyki.
poniedziałek, 8 kwietnia 2013
Woodkid - muzyk czy reżyser?
Czasami bywa tak, że po usłyszeniu jednej piosenki
momentalnie zakochujemy się w artyście i jego muzyce. I tak też było w moim
przypadku – Woodkid zawładnął moim sercem całkowicie.
Woodkid, a właściwie Yoann Lemoine, to artysta pochodzący z
Francji, ale jak sam przyznaje, płynie w nim również polska krew – jego matka
jest Polką. Dotychczas znany był głównie jako reżyser teledysków. Współpracował
między innymi z Laną Del Rey przy piosenkach „Born To Die” i „Blue Jeans”, Katy
Perry przy teledysku do utworu „Teenage Dream” oraz przy „Take Care”, Drake’a i
Rihanny. I choć mogłoby się wydawać, że
jego kariera w pełni rozwinęła się podczas współpracy z tymi gwiazdami, to
jednak artysta nie spoczął na laurach, znalazł własną ścieżkę i udało mu się
stworzyć naprawdę bardzo dobrą muzykę.
28 marca 2011 roku Woodkid wydał swoją
pierwszą EP – kę – „Iron”, która bardzo szybko zyskała wielu fanów i została
wybrana jako motyw przewodni trailera do gry "Assassin's Creed Revelations".
Jego debiutancki album „The Golden Age” został
wydany w marcu 2013 roku i składa się z 14 utworów, w tym z takich przebojów
jak „Iron”, „Run Boy Run”, czy utworu „I love you”, którego teledysk ukazał się
w lutym 2013 roku.
Jego muzyka to coś między alternatywnym rockiem i folkiem,
a sam Woodkid mówi, że tworzy symfoniczny pop. Połączenie trąbki i bębnów to
naprawdę bardzo dobre posunięcie, które sprawia, że słuchając tej muzyki po
prostu odpływamy, ale cóż się dziwić – 30 osobowa orkiestra z którą
współpracował Woodkid podczas tworzenia materiału na płytę, zrobiła swoje. Klimat
jego nagrań jest niesamowity i robi naprawdę duże wrażenie – jego teledyski to jedne z tych filmów od których
nie można się oderwać.
Podsumowując: Geniusz w czystej postaci.
Dla zainteresowanych: Woodkid przyjedzie do Polski
w maju – artysta wystąpi jako jedna z gwiazd Free Form Festival.
środa, 3 kwietnia 2013
Zofia Stryjeńska - bogini sztuki polskiej
Kilka dni temu zaczęłam pisać post o Zofii Stryjeńskiej.
Pisałam i pisałam i pisałam, aż w końcu, po przeanalizowaniu i wczytaniu się doszłam
do wniosku, że ten cały mój wpis jest totalnie bezsensu. A dlaczego? A no
dlatego, że to co napisałam, to wszystko już jest, to wszystko wiadomo i
powtarzanie tych samych formułek jest naprawdę drogą donikąd.
Zastanowiłam się i uznałam, że nie przekonam was do tej
niezwykle utalentowanej malarki, opisywaniem jej biografii i wypisywaniem
kolejnych dat z jej życia. Nie chciałabym, żeby ktokolwiek patrzył na jej
sztukę przez pryzmat tego co robiła, bo jej życie nie należało do
najłatwiejszych. O Zofii Stryjeńskiej krąży legenda artystki szalonej (jej mąż
Karol Stryjeński kilka razy zamykał ją w szpitalu psychiatrycznym), kobiety
wyzwolonej, której przez rok udawało się oszukać kolegów z Akademii Sztuk
Pięknych w Monachium i studiować tam będąc przebraną za chłopaka, samotnicy (nieśmiałość
nie pozwalała jej wyjść do ludzi), uciekinierki, która była w stanie wyjechać
na kilka tygodni, nie mówiąc nic nikomu, wyruszyć w świat w poszukiwaniu być
może samotności , kobiety, która w ostatnich latach życia trzymała koc w
lodówce i spała na desce położonej na wannie. Ale to wszystko nie jest istotne.
Ważne jest to, że Zofia Stryjeńska była jedną z najwybitniejszych artystek
dwudziestolecia międzywojennego. Redaktor „Wiadomości Literackich” Mieczysław Grydzewski w jednym z
artykułów pokusił się nawet o stwierdzenie, że Stryjeńska jest „Księżniczką
malarstwa polskiego” – i miał całkowitą
rację. Jej prace były pełne życia, kolorów i radości. Kontrastowe i ostre barwy
na jej obrazach przypominały sztukę ludową i powrót do słowiańszczyzny, którą
artystka była zafascynowana.
Zofia Stryjeńska - Zaloty |
Jest jeszcze jeden aspekt, o którym chciałam napisać, a
który jak zwykle wpisuje się w życie artystów, którzy byli nieszablonowi –
bieda i zapomnienie. Bo choć obrazy Stryjeńskiej w latach dwudziestych XX wieku
były bardzo popularne to od lat 30., artystkę nie przestawała opuszczać zła
passa. Krytycy pisali : „Stryjeńska się powtarza”, „Przytępiła się nasza wrażliwość
na to olśniewające zjawisko”. Jej obrazy przestały się sprzedawać, żeby przeżyć zimą
wyprzedawała letnie kostiumy, latem futra, pozbywała się mebli. Artystka
malowała farbami, kupionymi na kredyt i jadła za pożyczone pieniądze.(Nie
zapominajmy, że miała na utrzymaniu trójkę dzieci, z małżeństwa z Karolem
Stryjeńskim).
Zofia Stryjeńska - Kujawiak |
Jej los trochę
przypomina mi życie Stanisława Szukalskiego, o którym zresztą miałam okazję
napisać na swoim blogu. Oboje zapomniani
przez Polaków, oboje zmarli daleko od ojczyzny (Stryjeńska w Genewie, a
Szukalski w Burbank), którą tak bardzo ukochali, a która prawdopodobnie nie
była gotowa na tak wielkich artystów.
Zofia Stryjeńska - fragment Korowodu dwunastu miesięcy |
środa, 27 marca 2013
Tenacious D - muzyczna komedia.
To, że Jack Black jest dobrym aktorem wszyscy chyba wiedzą,
ale założę się, że nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że jest również
doskonałym muzykiem i współzałożycielem grupy Tenacious D.
Właściwie nie pamiętam w jakich okolicznościach i kiedy dokładnie,
dowiedziałam się o istnieniu tego zespołu ale od momentu, kiedy usłyszałam ich
po raz pierwszy, do dzisiaj nie przestaję słuchać, a mój muzyczny romans z Tenacious D trwa i z całą pewnością trwał
będzie.
Tenacious D został założony w roku 1994 przez Jacka Blacka i
Kyle’a Gassa. Przewodnim stylem muzycznym jest klasyczny rock, jednak w swoim
brzmieniu grupa łączy również inne style: comedy rock, country rock oraz folk
metal. Po raz pierwszy mogliśmy usłyszeć o Tenacious D w 1997 roku przy okazji premiery
serialu emitowanego w telewizji HBO pod tytułem „Tenacious D: The Gratest Band
on the Earth”, który opowiadał o trudnych początkach grupy usiłującej wybić się
na rynku muzycznym. Pokazano wówczas tylko dwa odcinki – kolejne cztery zostały
wyemitowane dopiero w 1999 roku.
W 2001 roku grupa wydała swój pierwszy album pod nazwą
Tenacious D, który zawierał prawie wszystkie utwory z serialu. Singlem
promujący album był „Wonderboy” oraz „Tribute”, który był hołdem dla
„najlepszej piosenki na świecie”.
W 2002 roku wydali minialbum „D Fun Pak”. EP zawierał cztery
utwory, które pojawiły się również w australijskiej i nowozelandzkiej wersji
singla „Tribute”.
W czerwcu 2004 roku grupa zaczęła pracę nad pierwszym filmem
„The Pick of Destiny”, którego reżyserem został Liam Lynch, odpowiedzialny
wcześniej za teledysk do utworu „Tribute”. Autorami scenariusza do tegoż filmu są
Jack Black i Kyle Gass. Film opowiadał o fikcyjnych początkach zespołu
Tenacious D i ich drodze ku popularności. Kyle i Jack grają w nim samych
siebie. Odkrywają, że wszyscy najlepsi gitarzyści używali tej samej kostki
gitarowej i postanawiają zdobyć ją, by stać się „najlepszym zespołem na
świecie”.
Zdjęcia do filmu zakończyły się w kwietniu 2005 roku i w tym
też roku grupa zaczęła nagrywanie ścieżki dźwiękowej do filmu, w efekcie czego
w 2006 roku wychodzi drugi album pod nazwą „The Pick of Destiny”.
Kolejny album zespołu „Rize of the Fenix” ukazał się 15 maja
2012 roku i zawiera 13 utworów.
Tenacious D to wyjątkowy zespół. Ich wyjątkowość polega na
tym, że potrafią wprawić słuchacza w bardzo dobry nastrój. Za każdym razem,
kiedy ich słucham łapię się na tym, że moją twarz przyozdabia niczym nie
zmącony, ogromny uśmiech. Jedna godzina z muzyką zespołu Tenacious D to po
prostu duża dawka dobrego humoru, która powinna wystarczyć na resztę dnia.
Muszę przyznać, że nie słyszałam w życiu bardziej pokręconej
muzyki. I nie mam tu na myśli rockowego brzmienia, ale teksty piosenek, które
wraz z muzyką i przede wszystkim dość specyficznym wyglądem członków grupy,
pasującym perfekcyjnie do konwencji grupy (jeśli mamy w głowie typowy obraz
muzyka rockowego to Jack Black i Kyle Gass z całą pewnością stanowią jego
przeciwieństwo) tworzą wręcz idealną całość i są przepisem na pełny sukces.
Koncerty z ich udziałem są niezwykle oryginalne i emanują
pozytywną energią. Potężny głos Jacka Blacka rozchodzi się gładko i pewnie (ja
niestety mogłam usłyszeć to tylko na głośnikach w domu), nie pojawia się nawet
najmniejsza nuta niepewności, co dodatkowo mnie zaskakuje. Całość dopełnia
facet przebrany za Jezusa, grający na gitarze elektrycznej. Pełen odlot.
Kiedy widzę Jacka Blacka śpiewającego „Fuck her gently” to
myślę sobie –„pouczający tekst”. Jakiś snob mógłby sobie pomyśleć –„jak można
napisać coś tak wulgarnego, jak można tak brzydko śpiewać!!!”J, a ja mówię – owszem
można, bo kiedy śpiewa to Jack Black, nie ma tam ani grama nieprzyzwoitości, bo
przecież:
„You don't always have to
fuck her hard
In fact sometimes that's not right to do
Sometimes you've got to make some love
And fuckin give her some smoochies too ”.
In fact sometimes that's not right to do
Sometimes you've got to make some love
And fuckin give her some smoochies too ”.
Jak mawia Jack Black, piosenka
dotyczy Pań, ale śpiewana jest do PanówJ.
No i cóż więcej można dodać?
Chyba tylko to, że muzyka z pewnością nie jest dla wszystkich (ksiądz pewnie
nie posłuchaJ),
ale jeśli ktoś lubi comedy rock to naprawdę polecam, bo Tenacious D mają dar
wprowadzania ludzi w dobry nastrój.
Jeśli ktoś z Was chciałby zobaczyć
Jacka Blacka i Kyle’a Gassa na żywo, to muszę Was rozczarować, ale grupa na
razie nie planuje odwiedzić Polski. W sierpniu tego roku dadzą koncerty w
Niemczech i Austrii, więc jest to opcja dla bardziej zaangażowanych.
piątek, 22 marca 2013
Kodaline - Melancholijny rock.
Czterech chłopaków z Dublina założyło naprawdę świetny
zespół. Kodaline opiera się na alternatywnym rocku i stwarza wokół siebie
niezwykły melancholijny klimat.
Wokalista i multiinstrumentalista Stephen Garrigan i
gitarzysta Mark Prendergast poznali się w wieku ośmiu lat, a fakt, że mieszkali
bardzo blisko siebie (2 minuty drogi) tylko pomógł im w kontynuowaniu przyjaźni. Obaj należeli do szkolnego chóru, a właściwie byli jego jedynymi męskimi
uczestnikami. Po latach Mark żartował: „Chodziliśmy tam tylko po to, by
podrywać dziewczyny”.
Sześć lat po pierwszym spotkaniu, podczas rekolekcji
młodzieżowych znaleźli się w jednym domu, oboje chwycili za gitary i po prostu
zaczęli grać. Ich muzyczna więź stała się tak zażyła, że postanowili założyć
zespół. Wkrótce dołączył do nich perkusista Vinny May i basista Jason Boland.
Członkowie zespołu spędzili dwa lata nie robiąc nic, oprócz
tworzenia muzyki i materiału na płytę. Pytani o to, czym jest dla nich muzyka,
odpowiadają: „Muzyka, powinna mieć cel, naszym celem jest uczciwość”. Ich
podejście zdaję się potwierdzać fakty. Piosenki są melodyjne, a stworzone teledyski
doskonale współgrają i podkreślają ich nostalgiczny charakter.
Grupa wydała dwa minialbumy: "The Kodaline" (7 września 2012r.), "The High Hopes" (marzec 2013r.). W czerwcu 2013 roku wyjdzie ich album „In a
Perfect World”.
Podsumowując – bardzo dobra muzyka, która tworzy niezwykły
nastrój, powodujący, że nieustannie chce się do niej wracać i stale odtwarzać
piosenki zespołu Kodaline.
Ciekawostka : Miłośników serialu ”Games of thrones” z całą
pewnością zainteresuje fakt, że w jednym z teledysków grupy Kodaline do
piosenki "High Hopes" zagrał Liam Cunnigham, aktor odtwarzający rolę sir Davosa
Seawortha.
środa, 20 marca 2013
It’s always sunny in Philadelphia - nie do końca słoneczny serial.
Uwielbiam seriale, które potrafią zaskoczyć widza, a taki
właśnie jest It’s always sunny in
Philadelphia (polski tytuł – U nas w
Filadelfii). Bohaterami tego kontrowersyjnego serialu, jest czwórka
przyjaciół (The Gang), którzy prowadzą irlandzki bar w Filadelfii. Dee, Denis, Charlie i
Mac próbują, absurdalnymi sposobami znaleźć rozwiązanie na jak najbardziej
komfortowe życie – od drugiego sezonu dołącza do nich Frank, grany przez Dannego
DeVito.
Ten dziwaczny serial miał swoją premierę 4 sierpnia 2005
roku. 9 sezonów, które nakręcono do 2012 roku potwierdziło jego ogromną
popularność. W każdym z odcinków Denis, Dee, Charlie, Mac i Frank wszelkimi
sposobami usiłują zmienić swoją sytuację materialną, nieważne jak amoralne to
będzie i jak bardzo będziemy się za nich wstydzić. Humor w serialu jest specyficzny.
Zachowanie postaci jest tak karygodne, że naprawdę trudno ich wszystkich darzyć
najmniejszą nawet dozą sympatii.
Serial brnie w obszary w jakie zwykły sitcom, nie odważyłby
się zapuścić. Homofobia, aborcja, rasizm – to są całkiem normalne, nie
podlegające tabu, tematy. Uzależnienie od narkotyków, Dee i Denisa, ochota na
ludzkie mięso, szmuglowanie narkotyków do więzienia, wykopywanie zmarłej matki
Dee i Denisa z grobu w poszukiwaniu ukrytych skarbów, sprowadzenie księdza na
złą drogę - to tylko kilka przykładów z bardzo zakręconego życia bohaterów
serialu. To wszystko z całą pewnością jest niedorzeczne i muszę przyznać, że
potrafi wprawić widza w zakłopotanie pomieszane z niedowierzaniem, że jesteśmy
w stanie śmiać się z tak absurdalnego, dziwacznego a niekiedy i brutalnego
żartu.
Podsumowując – serial nie jest dla wszystkich, ale jeśli się
wciągniecie to na pewno pokochacie ciągły stan konsternacji towarzyszący widzowi
podczas oglądania kolejnego odcinka.
Stach z Warty Szukalski – kłopotliwy artysta.
O jego istnieniu dowiedziałam się kilka lat temu, zupełnie
przypadkowo. Przeglądałam w internecie
zdjęcia obrazów jednego z moich ulubionych malarzy, Wlastimila Hofmana i wtedy
właśnie zobaczyłam ten jeden, który przykuł moją uwagę. Obraz przedstawiał
mężczyznę o ciemnych, bujnych włosach na tle Wawelu. Dzieło Hofmana
zatytułowane Krak na tle Wawelu – Portret
rzeźbiarza Stanisława Szukalskiego, od razu wzbudziło moje zainteresowanie.
Prawie natychmiast zaczęłam poszukiwania na temat Stacha Szukalskiego, które
zakończyły się całkowitym moim oddaniem i wielkim szacunkiem dla tego
wspaniałego artysty.
Nie chcę Was tutaj zanudzać
datami i opisywaniem szczegółów z biografii Szukalskiego, bo nie o to mi
chodzi pisząc ten post. Jednak żeby choć trochę przybliżyć Wam sylwetkę tego
artysty, muszę Was troszkę pomęczyć i zamieszczę naprawdę krótki i zwięzły opis
jego życia.
Stanisław Szukalski urodził się w Warcie 13 grudnia 1893
roku (choć sam uparcie twierdził, że urodził się 3 grudnia 1895 r. – jednak
wątpliwości na temat jego daty urodzenia rozwiewa akt chrztu, który znajduje
się w parafii pw. św. Mikołaja w Warcie). W 1903 roku Stanisław wraz z rodziną
przeprowadza się do Gidel koło Radomska, gdzie za pieniądze zarobione przez
ojca Dionizego, w Afryce, rodzina kupuje ziemię i zakłada gospodarstwo. Wkrótce
jednak okazuje się, że zarobki ojca są zbyt niskie i nie jest on w stanie
zapewnić rodzinie odpowiedniego bytu. Dionizy Szukalski wyjeżdża więc do Stanów
Zjednoczonych w poszukiwaniu pracy. W 1907 roku dołącza do niego Stanisław wraz
z matką i siostrą Alfredą. Ponieważ już w Polsce Stach przejawia wyjątkowe
zdolności rzeźbiarskie i rysunkowe rodzina posyła go (miał wówczas czternaście
lat) na zajęcia plastyczne do Institute of Art w Chicago, gdzie zwraca na
siebie uwagę profesorów, tworząc kształty będące tylko i wyłącznie wytworami
jego wyobraźni. W 1909 r. Stanisław
Szukalski przyjeżdża do Krakowa i rozpoczyna studia na Akademii Sztuk Pięknych
pod okiem Konstantego Laszczki. Zaczyna
się okres w życiu artysty przepełniony sukcesami artystycznymi i związanymi z nim wystawami jego dzieł,
który trwał do lat 30., ubiegłego wieku.
W 1939 roku wybucha II wojna światowa, która zmusza artystę do
opuszczenia Polski i osiedlenia się na stałe w Stanach Zjednoczonych, gdzie
przebywa i tworzy swoje niezwykłe dzieła
aż do śmierci w roku 1987.
Pisząc ten post zastanawiam się, jak przedstawić tego
wielkiego artystę. Jest to pewna trudność, dla mnie, dlatego, że Szukalski nie
był człowiekiem łatwym. Jego poglądy bulwersują i muszę przyznać, że czasami
ciężko jest mi się z nimi zgodzić. Z drugiej jednak strony to właśnie
nieprzeciętność artysty i niezwykła łatwość w wyrażaniu swoich nierzadko
abstrakcyjnych myśli, sprawiły, że tak bardzo pokochałam jego sztukę. Coś co
mnie pozwala wielbić Szukalskiego, dla innych było i jest przeszkodą w
zrozumieniu jego samego i jego niezwykłych dzieł. I o tym właśnie chciałam
napisać – o wielkim uprzedzeniu i niechęci do Szukalskiego i jego poczynań, a
przede wszystkim o zapomnieniu artysty, który tak bardzo kochał Polskę, a został
przez nią odrzucony.
Przekonania Szukalskiego sprawiały, że bardzo często popadał
w konflikty z artystami i nauczycielami akademickimi. Nieustająca krytyka
sposobów nauczania w szkołach, sprawiła, że zjednywał sobie wrogów w środowisku
artystycznym. Po latach Szukalski wspominał swój pobyt w ASP . „Będąc w Akademii nie potrafiłem zrozumieć
jak moi koledzy mogli spędzać całe dnie, tygodnie, miesiące i lata kopiując
pozujących modeli, cierpliwie studiować to, co widzieli w tych nagich
ciałach(…). A jednak w kwartalnych konkursach, gdy prezentowali swą twórczą
pracę na zadany temat, wychodziło to kiepsko. Postacie natomiast, jako że były wymyślone, a nie odtworzone, nie były
tak dobre jak moje. Skoro zawsze zdobywałem główne nagrody, stwierdziłem, że
studia nie uczyły, a oni marnowali całe lata w tej wylęgarni niebytów”.
Niechęć Szukalskiego do szkół i nauczania doprowadziła do tego,
że artysta spróbował wprowadzić w życie własną wizję, systemu nauczania
artystów. Jego zamysłem było stworzenie tzw. „Twórcowni” czyli pracowni, gdzie
mogli by pracować i kształcić się malarze i rzeźbiarze wg. nowego systemu
pedagogicznego.
Zasady działania „Twórcowni ” były proste. Szukalski miał
stanąć na jej czele, jako jedyny, prawdziwy pedagog, który zdziałał by dużo
więcej niż wszyscy profesorowie akademii, którą nazywał : „wylęgarnią miernot i
rzeźni twórczości polskiej”. Do „Twórcowni” przyjmowano by nie na zasadzie
talentu, a jedynie na zasadzie wykazanej pracowitości. W trakcie nauki, każdy
ze studentów tworzyłby swoje prace tylko i wyłącznie z pamięci – kopiowanie
było wykluczone. Pomysł zorganizowania szkoły przez Szukalskiego nie doczekał
się jednak realizacji ze względu na brak chętnych chcących uczyć się według
nowej metody. Zresztą sam Szukalski zaczął być skutecznie ignorowany przez
krytyków i reporterów gazet, którzy przez jego program „Twórcowni ” nazywali go
kandydatem na „Hitlera kultury i sztuki polskiej”. Katarzyna Kobro, reprezentantka skrajnej
awangardy tak pisała o Szukalskim i jego sztuce: „Czy mam mówić o rzeźbie „narodowej” – o rzeźbie Szczepkowskiego i
Szukalskiego? O rzeźbie, której „narodowość” przypomina rzeźbę hitlerowską? O
rzeźbie biorącej swe składniki z dobrze zapomnianej secesji. W zadziwiający
sposób sztuki „narodowe” wszystkich krajów, są do siebie podobne. Ich cechą
wspólną jest rezygnacja ze zdobyczy plastyki współczesnej, jest stabilizacja na
poziomie sprzed lat kilkudziesięciu, jest likwidacja wszelkich wzlotów
twórczości artystycznej(…)”
Wrogość Katarzyny Kobro do sztuki Szukalskiego nie była tak
naprawdę niczym wyjątkowym. Poglądy, którymi artysta raczył publiczność we
wstępach do katalogów wystawowych mogły bulwersować: „Więc do Was się zwracam Obywatele jako do jedynych, co w Polsce
zrozumienie mają dla wartości dalszych – bo przez impuls mówi rasa, a przez
kulturę (taką jaką dziś mamy) – cudzoziemskość nabytej kultury i tchórzostwo
teoretyzujących niedojdów – abyście z siebie wydobyli nowe Społeczeństwo ludzi
żywych i zastąpili te manekiny intelektualne. Każdy z Publiki staje się
Społeczeństwem, kto wyrwie się z bierności spożywców i ku przodowi wystąpi.
Każdy, kto okaże inicjatywę staje się działaczem, a ten, kto działa należy do
Społeczeństwa.
Nie czekajcie na
autorytety książkowe, na Akademię, ministerstwa, sami stajcie się agresywnymi i
w stosunku do rzeczy, które mają być. Nie lękajcie się omyłek, bo mylą się
tylko ci, co teoretyzują, a nie ci co żyją. Zacznijcie od drobiazgów, by się
wprawić tylko do nowej roli. Wielkość narodu leży w inicjatywie jednostek – a
one stanowią Społeczeństwo.”
Szukalski konsekwentnie walczył o reorganizację systemu
edukacji plastycznej i wyniesienie na pierwsze miejsce w Europie, odrodzonej
sztuki polskiej. Dla artysty było oczywiste, że nadszedł wreszcie czas na to,
by pokazać czym jest nasza kultura i udowodnić jej wartość. Ukazanie się
drukiem w 1929 roku broszury Atak Kraka.
Twórcownie czy Akademie? pisał:
„Dotąd mieliśmy sztukę
w Polsce, lecz Polskiej Sztuki jeszcze nie było, chyba, że zwrócimy się twarzą
do naszej zapomnianej, czy też może jeszcze nie poznanej matki, sztuki ludowej.
Mamy zabytki piękne, czasem rzadkie w swej muzealnej jakości, lecz wszystko to
zrobione dla nas przez obcych, lub obcą krwią przeżylone.”
Dalej możemy przeczytać:
„bardziej łaknęliśmy [jako
naród] łatwo nabywalnej kultury cudzych
dorobków, pudrowanych peruk, lakierowanych trzewiczków, gorsetów elegancji
ludów przeżytych, aniżeli uwolnienia dobijającego się ducha swojej rasy, by
wypuścić go z podziemi naszej podświadomości. Ten duch zagnany pod ziemię w
dniach pierwszych naszego chrześcijaństwa, był każdorazowo na nową kłodę
zamykany, podczas gdy nowy obcy styl robił swe modne najazdy na polską kulturę,
a klucz do tej kłody zabierał ten kraj, skąd przybyła nowa modna zaraza”
Powyższe słowa pokazują, że Stach z Warty widział ogromne niebezpieczeństwo dla rodzimej
kultury, w której stale można było się doszukać wpływów kultury francuskiej, przyjmowanej
przez Polaków zbyt entuzjastycznie i bezkrytycznie. Artysta konsekwentnie
starał się podtrzymywać swoje poglądy, co możemy zobaczyć we wstępie Niemy ćwierkot skowrończy nad ołowianym
stawem w katalogu wystawy, która odbyła się w kwietniu i maju 1978 roku:
„Polska sztuka była
zaledwie małpowaniem „zagranicy” ,wszelkich mód Paryża, czyli, że polscy
artyści wyrzekli się swej polskości i uparcie naśladowali europejską
dekadencję. Nic więc dziwnego, że nigdy nie szanowali takich twórców, jak
Matejko, Wyspiański, Malczewski, Stryjeńska, Szukalski – bo ich miary były
pożyczone z targowiska malujących spryciarzy, a nie własno polskie.”
Szukalski nie przyjechał w 1978 roku na wystawę prac swoich (były to głównie fotografie rzeźb
artysty – większość rzeźb Szukalskiego została zniszczona w czasie II wojny
światowej )oraz prac członków Szczepu Rogate Serce, którego notabene był
założycielem. Od kilkunastu już lat mieszkał na stałe w Stanach Zjednoczonych(
Burbank).
Emigracja
Szukalskiego, jego odizolowanie się od życia artystycznego, które wynikało
głównie z ciężkiej sytuacji finansowej artysty, powodowały, że nie pisało się o
Stachu z Warty przez całe lata. Krytycy, dziennikarze, artyści zapomnieli o
Szukalskim. Sam artysta wypowiadał się z wielkim rozżaleniem na temat losu z
jakim przyszło mu się zmierzyć. Jego sztuka albo była nieznana, albo po prostu
się ją niszczyło. Szukalski kochał Polskę żarliwie, wszystko co robił, robił
dla ojczyzny, sam niestety został przez nią odrzucony i zapomniany.
Stach z Warty nie zapomniał o Polsce. Odwdzięczmy się temu
wielkiemu artyście – nie zapominajmy o Szukalskim.
czwartek, 14 marca 2013
Haim - muzyczne zaskoczenie
Kilka tygodni temu zupełnie przypadkowo, wertując youtube,
odkryłam ciekawy zespół. Pierwszy utwór jaki wysłuchałam – Falling, zachwycił
mnie do tego stopnia, że od razu zdecydowałam o odtworzeniu kolejnych. No i co?
No i załapało. Nawet nie wiem kiedy, nawet nie wiem jak, ale stałam się
zagorzałą fanką zespołu HAIM.
Zespół tworzą trzy, pochodzące z Los Angeles siostry: Este
(gitara klasyczna, basowa, bębny), Danielle (gitara klasyczna, bębny), Alana
(keyboard, bębny) oraz perkusista Dash Hutton. Grupa powstała w 2006 roku i od tego roku zaczęła koncertować.
W 2012 roku dziewczyny wydały składający się z trzech
utworów minialbum pod nazwą Forever (piosenka Forever była jedną z trzech na
płycie) z możliwością darmowego pobrania na stronie Haimtheband.com. Od tego
momentu ich kariera zaczęła się rozwijać w zawrotnym tempie. W sierpniu 2012 roku Haim towarzyszył na
trasie zespołowi Mumford & Sons, a w
grudniu tego samego roku dziewczyny zagrały support przed Florence and the
Machine.
W 2013 roku zespół Haim otrzymał prestiżową nagrodę BBC
Sound of 2013. Premiera ich debiutanckiej płyty przewidziana jest na wiosnę
tego roku i promuję ją singiel Falling.
A teraz trochę na temat ich muzyki.
Dziewczyny ze swoim nieco folk – rockowym brzmieniem
przekonały mnie do siebie w 100 procentach. Wprowadziły nieco świeżości do
muzyki i sprawiły, że po prostu chce mi się ich słuchać. I mimo, że słowa
piosenek nie zachwycają i nie wynoszą nas na wysoki poziom euforii, to jednak
grupa nadrabia bardzo dobrym brzmieniem i w całości jest to jak najbardziej do
wysłuchania. Oglądając teledysk z ich udziałem miałam trochę wrażenie
uczestniczenia w zbiorowym tańcu plemiennym, ale nie jest to absolutnie nic
złego, wręcz przeciwnie atmosfera jaką wokół siebie tworzą dziewczyny jest
naprawdę kapitalna.
Podsumowując - nie
jest to może muzyczna rewolucja, ale z całą pewnością połączenie folk-rocka z
muzycznym stylem charakterystycznym dla wczesnych lat 90., zaskakuje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)